10 najlepszych piosenek Muse

Muse na Orange Warsaw Festival 2015 fot. Warner Music Poland/NajlepszePiosenki.pl


Muse to koncertowy pewniak. Kapela była już w Polsce kilka razy i za każdym razem zbierała pochlebne recenzje i entuzjastyczna publikę. Nie inaczej będzie zapewne 14 czerwca, gdy zespół zagra na Orange Warsaw Festival 2015. Oto nasz wybór najlepszych piosenek Muse.

„Uno”

Od tej piosenki zaczęła się moja znajomość z zespołem Muse. Tym razem nie było to MTV, lecz Viva Zwei i prowadzony przez bardzo sympatyczną Charlotte Roche program „Fast Forward”. Telewizor był wyciszony, acz mą uwagę przykuła występująca w klipie aktorka, którą wzięłam za Patricię Arquette;) Okazało się później, że to Lea Mornar. W każdym razie, po włączeniu dźwięku, ku memu zaskoczeniu dobiegł mych uszu przemiły gitarowy jazgot. Zachwyciło mnie to połączenie skądinąd ładnej melodii, delikatnych, kocich zwrotek i naprawdę wściekłego refrenu.

Do piosenki powstały trzy teledyski. Pierwszy zrealizowany na Tower Bridge, gdzie zespół pojawiał się w tłumie przechodniów, drugi, zamieszczony poniżej, ze wspomnianą Mornar oraz trzeci składający się z koncertowych materiałów.

„Bliss”

„Origin of Symmetry” była z kolei pierwszą płytą Muse, jaką kupiłam, a „Bliss” pozostaje moim ulubionym kawałkiem z zestawu. Z tą płytą, to zresztą fajna historia. Kompakty były wtedy drogie, muzyka w sieci była co najwyżej na etapie raczkujący, a jako studentka bogata nie byłam. Postanowiłyśmy więc z moja przyjaciółką, że ja kupię „Origin of Symmetry”, a ona debiutancką „Showbiz” i skopujemy sobie te krążki nawzajem (tak, kiedyś się przegrywało płyty). Do tej pory nie mam oryginalnego wydania „Showbiz”;)



Wracając do „Bliss”, ten numer po prostu genialnie się zaczyna. Te świdrujące klawisze i rytmiczna gitara. Znów, kapitalna melodia i choć mamy tu zapowiedź coraz bardziej ochoczych eksperymentów z elektroniką, to wciąż mocny, rockowy Muse.

To mój ulubiony numer, bo ma te arpeggia i klawisze w stylu lat 80., które przypominają mi muzykę z dziecięcych programów telewizyjnych – wspominał wokalista Matthew Bellamy. – Myślę, że ukradłem ten motyw.

Podczas trasy promującej longplay, zespół często grał go na koniec, obsypując tłum confetti.

„Hysteria”

No to jeszcze jeden mój pierwszy raz z Muse. Tym razem koncertowy. Po raz pierwszy zobaczyłam trio na żywo w 2004 roku na Roskilde, gdy promowali longplay „Absolution”. Jeszcze wtedy nie byli tak wielkim i ważnym zespołem, by grać na głównej pomarańczowej scenie, występowali więc na Arenie. Zaczęli od „Hysterii” i z miejsca zdobyli cały zgromadzony tłum.

Świetny, potężny numer. Rockowy huragan, niskie strojenia, typowy dla „Absolution” marszowy rytm i naprawdę świetnie hałasujące gitary. Żadnych eksperymentów, elektronicznych czy fortepianowych ozdobników, co najwyżej nieco industrialnych zniekształceń.

W mocno niepokojącym teledysku występuje Justin Theroux znany ostatnio jako narzeczony Jennifer Aniston lub gwiazdor serialu HBO „Pozostawieni”. Za reżyserię wideo odpowiada Matt Kirby, który inspirował się sceną z filmu „Pink Floyd The Wall” Alana Parkera.

„Time Is Running Out”

Zostańmy przy płycie „Absolution”. „Time Is Running Out” to bezapelacyjnie jeden z najlepszych numerów z longplaya. Znów bardzo rockowy, z ładnie burczącym basem, zaskakująco nieirytującym falsetem Bellamy’ego i militarnym rytmem, który zapewne w jakiś sposób zainspirował australijskiego reżysera Johna Hillcoata (twórcę skądinąd znakomitych filmów „Propozycja” czy „Gangster”) do nakręcenia teledysku w klimacie filmów o zimnej wojnie (finał powstał na podstawie czarnej komedii „Dr. Strangelove or: How I Learned to Stop Worrying and Love the Bomb”).

„Time Is Running Out” to pierwszy numer Muse, który dotarł do top 10 w Wielkiej Brytanii.


„Panic Station”

Zdecydowanie wolę trzy pierwsze płyty Muse, niż trzy ostatnie, ale „The 2nd Law” miało co najmniej kilka znakomitych propozycji. „Panic Station” to, najprościej ujmując, fajna, iście ejtisowa piosenka. Dość surowa, a wręcz prymitywna jak na Muse. Dużo basu, jakieś nieśmiałe dęciaki, trochę gitar i zgrabniutki refren. Do tego mocno dojechany, kolorowy klip nakręcony w Japonii. Kawałek genialnie sprawdza się na żywo.

Wśród inspiracji muzycy Muse wymieniają Steviego Wondera, Davida Bowie, Prince’a a nawet grupę Primus (co przy burczącym basie nawet słychać). Niektórzy recenzenci porównywali z kolei kawałek do „Another One Bites the Dust” Queen czy „Thrillera” Michaela Jacksona.

Numer powstał w Londynie, a poprawki naniesiono w Los Angeles, gdzie zespół pracował z ojcem Becka, kompozytorem, Davidem Campbellem.

„Supermassive Black Hole”

Na „Black Holes and Revelations” Muse niebezpiecznie zaczęli bratać się z patetycznymi melodiami. Zapomnieli o rockowej zadziorności, porzucili zgrabne refreny, by oddać się rozbuchanym do granic możliwości pomysłom, z kosmiczną elektroniką i symfonicznymi aranżacjami.

Wyjątek stanowi „Supermassive Black Hole”. – To zupełnie inny numer od wszystkiego, co do tej pory robiliśmy – przekonywał frontman, Matt Bellamy, wymieniając wśród wpływów dokonania The Beatles, Millionaire, dEUS, Evil Superstars i Soulwax. Wokalista znalazł też inspiracje w nowojorskich klubach.

Rytm perkusji nie jest rockowy, za to riffy są w stylu Raga Against The Machine – dodał. – Wymieszaliśmy w tym utworze sporo rzeczy. Trochę elektroniki, wolne tempo, nawet nieco funku.

Wideo nakręciła Floria Sigismondi, która wcześniej pracowała z The Cure, The White Stripes czy Marilyn Manson.

„Plug In Baby”

Jak dla mnie, „Plug In Baby” to Muse w najlepszej odsłonie. Agresywny, rockowy, z chłoszczącymi gitarami, mocarnym riffem, nerwową elektroniką. Na dodatek superprzebojowy.

Magazyn „Total Guitar” wybrał riff „Plug In Baby” jako najlepszy z pierwszej dekady XXI wieku.

„Stockholm Syndrome”

Kolejny przejaw muse’owej furii. Głośno, dziko, szybko, wściekle. Jasne, są wokalne popisy Matta, fortepianowe ornamenty, ale przede wszystkim jest gitarowy hałas.

Teledysk nakręcono z użyciem kamery termicznej.

„Muscle Museum”

Trzeba przyznać, że od pierwszej płyty Muse nie było zwykłym rockowym zespołem. Już na debiucie pomysłów w głowach tria było całe mnóstwo, a nawet pozornie zwyczajne piosenki, jak właśnie „Muscle Museum”, były pełne niespodzianek i nieszablonowych rozwiązań. Niby zwykły utwór, a dzieje się tu kosmicznie dużo.

Podobno, kiedy numer już powstał muzycy mieli problem z wymyśleniem tytułu, zajrzeli więc do… słownika (widać, że kawałek powstawał w czasach kiedy z internetu korzystało się rzadziej niż częściej). Wyrazy, które sąsiadowały z „muse” to „muscle” i „museum”.

„The 2nd Law: Isolated System”

Przepiękny, nie do końca muse’owy utwór zamykający ostatnią dotąd płytę zespołu. Delikatna aranżacja, klimat niczym z Mike’a Oldfielda, który przeradza się w fantastyczny, podskórnie nerwowy numer. Od razu wyróżnia się na albumie, ale osobiście w pełni doceniłam tę kompozycję dopiero, kiedy usłyszałam ją w filmie „World War Z”. Ten instrumentalny kawałek znakomicie pasuje do obrazu o epidemii zombi. Co ciekawe, to właśnie nieumarli zainspirowali nagranie i zresztą całą płytę. Bellamy pracując nad albumem, czytał bowiem powieść „World War Z”, na podstawie której później nakręcono film z Bradem Pittem. W kinowym dziele Marka Forstera, wykorzystano jeszcze jedną piosenkę Muse, „Follow Me”.

Orange Warsaw Festival 2015 odbędzie się w dniach 12 -14 czerwca na Torze Wyścigów Konnych Służewiec. Poza Muse na festiwalu zagrają również The Chemical Brothers, Asking Alexandria, Mela Koteluk i Kadebostany.


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze