Każdy, kto nabył trzydniowy karnet na Orange Warsaw Festival 2015 mógł doznać rozdwojenia jaźni. Pierwsze dwa dni upłynęły pod znakiem przeciętnej frekwencji, szwankującej akustyki, koszmarnie nakładającego się dźwięku z trzech scen i oberwania chmury. Z kolei ostatni dzień Orange Warsaw Festival 2015 wyglądał jak pocztówka z perfekcyjnego festiwalu – idealny line-up ze spektakularnymi występami, tłumy pod scenami i genialna atmosfera. Innymi słowy, Orange Warsaw Festival 2015 był jak Dr Jekyll i Mr Hyde – trochę do uwielbienia i trochę nie do zniesienia.
Muse – „Mercy”
W czasie setu Muse działo się więcej niż podczas wszystkich pozostałych koncertów razem wziętych. Oczywiście, że było pompatycznie i ciut wioskowo, lecz pod sceną wreszcie zjawiły się tłumy i chyba nikt nie wyszedł zawiedziony. W setliście doskonale radzą sobie numery z nowego albumu „Drones”, m.in. „Psycho”, „The Handler” i stadionowe „Mercy”, na zwieńczenie którego ze sceny poleciała chmura konfetti, spaghetti i czarnych kul. Wiernych fanów ucieszyło dodanie do setu po raz pierwszy od 2008 roku „Apocalypse Please”, nieco zapomnianego, genialnego otwarcia albumu „Absolution”. Muse, jedyni headlinerzy tej imprezy, uratowali honor Orange Warsaw Festival.
FKA Twigs – „Pendulum”
Nie Muse, a FKA Twigs zrobiła na mnie największe wrażenie podczas Orange Warsaw Festival. Obawiano się, że nie pasuje do tak komercyjnego festiwalu, a scena namiotowa będzie świeciła pustkami. Nic bardziej mylnego. Na żywo Brytyjka radzi sobie fenomenalnie ma zniewalający głos, świetnie rusza się na scenie i hipnotyzuje publiczność. Może wszystkie kawałki z „LP1” dla nie-fanów brzmiały podobnie, ale nie było mowy o nudzie i monotonii. FKA Twigs wniosła na Orange Warsaw Festival odrobinę alternatywnego ducha.
P.S. Dla zainteresowanych – R-Patza nie widział nikt. Ale tak to już jest z wampirami.
Noel Gallagher/Oasis – „Champagne Supernova”
Można było się spodziewać, że z największym entuzjazmem publiczności spotkają się nieśmiertelne hity Oasis, a nie solowe utwory Noela Gallaghera. Takich nostalgicznych momentów podczas piątkowego koncertu było kilka, poza „Champagne Supernova” widownia chóralnie odśpiewała „Don’t Look Back in Anger”, a przed koncertem na rozgrzewkę nucono jeszcze „Wonderwall”. Mało komu pod sceną przeszkadzało oberwanie chmury. Pioruny i grzmoty tylko dodawały koncertowi magii. Może Noel nie był wylewny i przyjazny wobec słuchaczy (co akurat nikogo nie powinno dziwić), lecz to do niego należą najlepsze gitarowe momenty pierwszego dnia festiwalu.
Papa Roach – „Last Resort”
Trochę niespodziewanie Papa Roach wywindowali do rangi jednej z największych gwiazd pierwszego dnia Orange Warsaw Festival. Podczas ich koncertu scena namiotowa była wypełniona do ostatniego miejsca. Owszem, spora część osób była tam tylko dla tego, że widmo grypy i porażenia od pioruna było dla nich ważniejsze od Noela Gallaghera. Niemniej pod sceną publiczność wiła się w amoku, dzikim pogo i na resztach tlenowych rezerw. Papa Roach na żywo nigdy nie zawodzą, punkowy chaos wniósł trochę energii w drętwawy piątkowy wieczór. W ogóle emo-punkowe skrzydło OWF okazało się jednym z hitów i kół ratunkowych imprezy. Asking Aleksandria i Papa Roach zgromadzili pod sceną tłumy, ich wściekłe riffy i wrzaski słyszało pół miasta.
Crystal Fighters – „Separator”
Crystal Fighters to kotlet wielokrotnie odgrzewany, lecz nigdy nie wywołuje mdłości. Organizatorzy sprytnie umieścili ich na początku trzydniowej imprezy, by rozruszać festiwalowiczów. Dopiero podczas koncertu brytysjko-baskijskiego kolektywu pod sceną pojawiło się więcej niż czterdzieści osób. Klasycznie było tłoczno, radośnie, a pod sceną utworzyło się małe pogo. Tym razem jednak muzyka brzmiała odrobinę inaczej, bo Crystal Fighters zmienili styl. Balangowe, brokatowe wdzianka zamienili na bielutkie płótna. Zamiast o imprezowaniu mówili ze sceny o Matce Ziemi i duchowości. Możliwe, że jest to zwiastun nowej drogi formacji.
The Chemical Brother(s) – „Go”
Już od jakiegoś czasu było wiadome, że to Warszawy przyjedzie tylko jeden Chemiczny Brat. Nie wpłynęło to jednak na jakość koncertu. Owszem, lało jeszcze bardziej niż na koncercie Noela, ale publiczności to nie przeszkadzało. Pod sceną wreszcie zrobiło się tłoczniej. Rave’ową imprezę zdominowały stare, sprawdzone hity, nie brakowało laserów i na scenę wkroczyły też potężne roboty. Podczas koncertu mieliśmy okazję zapoznać się z materiałem z nowego krążka zatytułowanego „Born In The Echoes”, który ukaże się w lipcu. Jednym z nich był właśnie numer „Go”.
Paloma Faith – „Trouble With My Baby”
Na plenerowych festiwalach klimaty retro, w jakich specjalizuje się Paloma Faith są rzadkością. Dlatego tym przyjemniej słuchało się słodkich, popowych kawałków z zacięciem rockabilly. Paloma jest też jedyną artystką, którą na scenie eskortowali dżentelmeni w smokingach. Niestety w sobotę frekwencja na OWF była tragiczna i mało kto miał okazję posłuchać jej charakterystycznego wokalu i świetnych aranżacji w stylu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Bastille – „Laura Palmer”
To był pierwszy koncert, na którym pod sceną zrobiło się ciasno. I to nie dlatego, że festiwalowicze zaklepywali sobie miejsca przed Muse. Bastille ma w Polsce pokaźny i oddany fandom, który uwielbia organizować „akcje” i robić niespodzianki dla zespołu. Już na pierwszym kawału w powietrze poszybowały trójkąty, a na „Laurze Palmer” kartki z napisem „I killed Laura Palmer”. Jednym słowem: ścisk, pisk i wzdychające dziewczęta. Ale mimo wszystko to był bardzo udany set i usłyszeliśmy wreszcie trochę nowych kawałków.
Incubus – „Drive”
Marzenie fanów Incubus spełniło się i kapela wreszcie przyjechała do Polski. Kolejne numery pod sceną śpiewała niezbyt duża, ale oddana grupa widzów. Nie dało się ukryć, że młodsze audytorium Muse i Bastille nie miało zielonego pojęcia, kim są Brandon Boyd i spółka. Dla wielu ten koncert był odkryciem, inni przypominali sobie, że jednak znają kilka numerów Incubus (chociażby „Drive”). Formacja nie zawiodła i zaserwowała potężną dawkę surowego, gitarowego rocka.
***
Jeszcze w sobotę myślałam, że ten festiwal będzie kompletną klapą organizacyjną i muzyczną. Po części tak się stało. Bo tak naprawdę były dwa Orange Warsaw Festivale. Pierwszy świecił pustkami, wkurzał zagłuszającymi się wzajemnie scenami i koszmarnym nagłośnieniem, którym najbardziej skrzywdzono Metronomy.
Drugie oblicze, przez dwa dni skrzętnie skrywane, z największą pompą ujawniło się podczas koncertu Muse. Tak przecież wyglądają wielkie imprezy. Fani płaczą ze szczęścia, a ludzie, którzy są na festiwalu po raz pierwszy, uzależniają się od takiej rozrywki.
Możemy narzekać w nieskończoność, mnie też wiele się na Orange Warsaw Festival 2015 nie podobało. Szkoda byłoby jednak stracić na zawsze tak duży festiwal w stolicy. Nie każdy ma możliwość wyrwać się na Open’era czy OFF-a. Może jeszcze nie stawiajmy krzyżyka na tej imprezie. Żółta kartka wystarczy.