6 najlepszych piosenek Guns N’ Roses z albumu „Appetite for Destruction”

Guns N' Roses fot. Archiwum Zespołu/NajlepszePiosenki.pl


Niektórzy z was poczują się teraz staro. „Appetite for Destruction” dziś, 21 lipca 2014 roku, kończy 27 lat. Dzieło Guns N’ Roses z 1987 roku to absolutny klasyk i niedościgniony ideał rockowej płyty.

Album lubią dziewczyny, a faceci nie muszą się wstydzić, że też go słuchają. Krążek zdobył serca ówczesnej młodzieży, ale i zrobił wrażenie na starszych słuchaczach, preferujących klasyczny rock i heavy. Pogodził tych, których rozkochali się w latach 80., tapirowanych fryzurach i muzykach używających różowych perłowych szminek, tych, którzy za chwilę mieli przyodziać flanelowe koszule oraz tych, którzy założyli Manic Street Preachers. Kto nie wierzy w niezwykłość tego dzieła, niech popatrzy na liczby.

W Stanach Zjednoczonych longplay rozszedł się w nakładzie 18 milionów i pozostaje najlepiej sprzedającym się debiutem. „Appetite for Destruction” znalazł się na 62. miejscu rankingu „500 najlepszych albumów wszech czasów” przygotowanym przez „Rolling Stone”, „Q” zamieścił zestaw na liście 50 najcięższych albumów w historii, a „Spin” na 18. pozycji zestawienia 100 najlepszych płyt z lat 1985-2005. Na pierwszej płycie Guns N’ Roses poznał się nawet Pitchfork, którego pewnie nikt by o to nie podejrzewał. Według serwisu znanego z zamiłowania do alternatywy, „Appetite for Destruction” to 59. najlepsza płyta lat 80.



Początkowe reakcje nie były jednak tak entuzjastyczne. Ten sam „Rolling Stone” uznał, że to „zbyt gorzka pigułka do przełknięcia” – jak napisał w biografii zespołu Mike Wall, a większość poważnych magazynów po prostu zignorowała wydawnictwo. Z czasem jednak Guns N’ Roses stało się najpopularniejszą rockową kapelą na świecie.

Kiedy włącza się „Appetite for Destruction”, po tych blisko 30 latach, wszystko staje się jasne. To cholernie, cholernie dobry materiał. Kapitalne przebojowe kompozycje i mocne, naprawdę mocne brzmienie. Slash gra jednocześnie ostro i miękko, bas Duffa dodaje głębi i razem z perkusją Stevena kapitalnie wszystko trzyma w ryzach, a Axl Rose jest fantastycznym wokalistą, wkurzonym, zadziornym, operującym imponującą skalą. Izzy też gra świetnie.

Album jest spójny, równy, ale jak to w „Folwarku zwierzęcym” Orwella, niektóre piosenki są równiejsze od innych. Oto kilka z nich. I uprzedzam, będzie tendencyjnie.

„Welcome to the Jungle”

Nie ma jak dobry początek płyty. Pierwszy utwór jest jak pierwszy pocałunek – może zachęcić, albo bardzo skutecznie zniechęcić. Rwany riff „Welcome to the Jungle”, który stopniowo buduje napięcie, gładko przechodząc gęste intro, zdecydowanie zachęca. Oh-My-God! Dalej robi się bardziej skocznie, energicznie i rytmicznie, ale rasowo jak diabli. W klipie Axl Rose trochę straszy wizerunkiem z Sunset Strip, ale ta piosenka jest o wiele cięższa, bardziej kolczasta niż pudel-metalowe nagrania (tak, trochę pije do Mötley Crüe). No i całkiem skomplikowana jeśli chodzi o kompozycję. Nie tylko proste zwrotka, refren, zwrotka.

Utwór podobno został zainspirowany… Seattle, i tym jak przyszła stolica grunge’u różni się od wielkiego, szalonego Los Angeles.

Mocarny riff Slash zagrał kolegom po raz pierwszy na próbie w piwnicy matki.

„It’s So Easy”

Piosenka jak piosenka. Jednym podoba się bardziej, innym mniej. Niektórzy wolą taki fragment, inni… inny. Młodzież radośnie zaciska pięści wykrzykując „why don’t you… fuck off”, a dziewczęta rozanielają się w balladowych fragmentach. Ten będzie zachwycał się motoryczną perkusją, a tamten śpiewem.

– Axl Rose daje w nim pełny upust zdumiewającej biegłości w zakresie opanowania licznych stylów wokalnych – pisał Mick Wall w książce o „najbardziej niebezpiecznym zespole świata”. – Od głębokiej, rozwlekłej, prawie recytowanej pierwszej zwrotki i następującego po niej refrenu, przez łagodne zawodzenie kiepskiego szansonisty w środkowej części aż do histerycznie skowyczącego nieudacznika, plującego nienawiścią w punkcie kulminacyjnym.


Ja najbardziej lubię ten krótki moment, kiedy pojawiają się słowa „see me hit you, you fall down”. Kilkanaście sekund, w których dzieje się mnóstwo wspaniałych rzeczy. Perkusja szaleje łamiąc rytm, gitara przędzie gęsto, ale najpiękniejsza jest ta harmonia – perfekcyjne zgranie.

„Nightrain”

Mój rocznik był pierwszym, w którym wprowadzono w szkołach obowiązkową naukę angielskiego (zamiast rosyjskiego), za co jestem bardzo wdzięczna. Muszę jednak przyznać, że – przynajmniej jeśli chodzi o słownictwo – wiedzę czerpałam przede wszystkim z tekstów piosnek, i tu mój ukochany zespół Guns N’ Roses wiódł prym. Dopiero po latach zdałam sobie sprawę, że jak na młode dziewczę uczyłam się bardzo niepopranych rzeczy. Szczytem było „Get in the Ring” i słowa „Fuck you! Suck my fuckin’ dick”, acz „Nightrain”, czyli piosenka o chlaniu też nie uchodziła panience z dobrego domu. 12-13-latka wykrzykująca „Loaded like a freight train, flyin’ like an aeroplane/Speedin’ like a space brain, one more time tonight” musiała wyglądać „rozkosznie”;)

Numer jest hołdem dla taniego kalifornijskiego wina „Night Train Express”, które członkowie kapeli szczególnie sobie upodobali z uwagi na niską cenę i wysokie procenty.

Sam utwór bardzo fajny. Rozpędzony, motoryczny, z fajnie wykorzystanym krowim dzwonkiem.

P.S. Przed 30 laty nie było powszechnego internetu i by znać słowa piosenek, należało zakupić (!) książeczki z tekstami, w których znajdowały się też przekłady (książeczki najczęściej było poświęcone konkretnej płycie acz zdarzały się antologiczne wydawnictwa) lub liczyć na to, że któreś z pism wydrukuje tekst piosenki na swych stronach.

„Paradise City”

Klasyk, mistrzostwo, koncertowy pewniak, radiowy hicior, lub jak to ujął Mick Wall „bodaj najzręczniej skrojony rockandrollowy hymn na cześć na wskroś amerykańskiej słabości do „dyliżansowej” romantyki od czasów „Jump” Van Halen”, a zarazem – ozdobiony srebrnymi ostrogami – spadkobierca „Freebird” Lynyrd Skynyrd.

O tym utworze z „Appetite for Destruction” można pisać wyłącznie w superlatywach. A najlepiej po prostu go posłuchać.

„Sweet Child O’ Mine”

Znów będzie anegdota z dzieciństwa. Uczyć lubiłam się od małego, ale szkoła mi nigdy nie podchodziła, toteż regularnie chodziłam na wagary, a dokładniej rzecz biorąc zostawałam grzecznie w domu, ściągając na złą drogę koleżanki. Siedziałyśmy więc całymi godzinami przed telewizorem oglądając MTV (wtedy jeszcze pokazywali tam teledyski) i nagrywając je na kasety VHS (żeby później znów oglądać). „Sweet Child O’ Mine” to klip, który widziałam 9876408653 razy i z którego znam absolutnie każdy kadr (moja przyjaciółka potwierdzi, zresztą sama tyle razy widziała go ze mną, że też ma wryty w pamięć) dokładnie wiem, w którym momencie Duff podnosi głowę, wynurzając twarz z tlenionych włosów, a kiedy Axl Rose spogląda ukosem. W takich gościach kiedyś kochały się nastolatki;)

Jeśli chodzi o piosenkę, znów piękna, mięciutka gitara (to przez Slasha wolę brzmienie Gibsona niż Fendera) i świetna melodia. Numer powstał podobno z przypadku, kiedy zespół odbywał próbę i Slash zagrał główny motyw jako żart. Podmiotem lirycznym była ówczesna dziewczyna frontmana Guns N’ Roses, Erin Everly, którą można zobaczyć w teledysku. Podobnie zresztą jak dziewczyny pozostałych muzyków.

„Sweet Child O’ Mine” jest jedynym singlem Guns N’ Roses, który dotarł na szczyt Billboardu.

„Rocket Queen”

Piosenka godna finału. Rozbudowana, niepokojąca (lekko nerwowa gitara), wielowątkowa, wręcz nieprzewidywalna „okraszona” pojękiwaniami kobiecego uniesienia. Kwintesencja stylu Guns N’ Roses z elementami zadziornego rocka i delikatnej ballady.


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze