Kiedy zobaczyłam wczoraj, iż zespół U2 niespodziewanie wydał nową płytę, udostępniając ją za darmo na iTunes, chciałam z pełnym dramatyzmem obwieszczać koniec muzyki.
Ale przecież muzyka nigdy się nie skończy. W takiej czy innej formie będzie istniała zawsze. U2 po prostu odarli muzykę z resztek romantyzmu, wolności i – nomem omen – niewinności. Zrobili z muzyki marketingowe narzędzie. Zmienili ją w trybik firmy, której wartość przekracza PKB Polski.
Zastanawianie się, kto się komu bardziej przysłużył – Apple Irlandczykom czy na odwrót – przypomina dywagacje na temat, kto był pierwszy – jajko czy kura. Informacje o nowych iProduktach nie zelektryzowały całego świata póki nie wmieszano w to U2. Z kolei wieść o albumie „Songs of Innocence” pewnie nie wywoływałaby takich emocji, gdyby ukazał się on normalnie. Tak czy tak, zadanie z marketingu zostało wykonane na szóstkę. Jest szum, jest kontrowersja, jest dyskusja. Gdzieś w tym wszystkim niestety zagubiła się muzyka ze swym romantyzmem, wolnością i niewinnością.
Bo U2 zmusza nas do słuchania swoich premierowych kawałków z nowoczesnych urządzeń elektronicznych. Zmusza nas do zainstalowania programów, aplikacji. Zmusza nas do współpracy z Apple (przynajmniej do 13 października, kiedy longplay doczeka się tradycyjnego wydania). I proszę nie zrozumieć mnie źle. Mam iPoda, słucham muzyki z komputera i robię zakupy na iTunes, ale lubię mieć wybór. Może jednak posłuchałabym płyty „Songs of Innocence” z wieży w dużym pokoju na słuchawkach, ale takich których nie sygnuje Dr. Dre albo ze starego, zacinającego się boomboksa w kuchni czy nawet z nowoczesnego smartphona acz innej marki niż Apple. Dlaczego chcąc posłuchać ulubionego zespołu jestem skazana na pakt z korporacją? Czy U2 przypadkiem nie otworzyli puszki Pandory? Gdzie skończy się ta droga? Czy Metallica rozdawać będzie nowe utwory, kiedy otworzymy konto w banku? A Madonna udostępni nową płytę tylko jeśli będziemy mieć kartę stałego klienta hipermarketu? I czy w tym wszystkim ludzie znajdą czas i chwilę spokoju, skupienia, żeby naprawdę posłuchać muzyki? To w zasadzie największy paradoks związany z aferą U2. „Songs of Innocence” to naprawdę dobra płyta, która bez problemu powinna obronić się sama. Bez medialnego szumu, bez historycznych rozwiązań i meldowania się w globalnej wiosce.
RECENZJA: U2 – „Songs of Innocence”
„Songs of Innocence” to trzynasty longplay U2. Wydany niekonwencjonalnie, ale, nie oszukujmy się, to jednak po prostu kolejny album U2, z tym, że z tych lepszych.
Przed premierą docierały niepokojące doniesienia o współpracy z Davidem Guettą czy Will.I.Amem. Ostatecznie Bono i spółka postawili na mniej ryzykownych Danger Mouse’a, Flooda, Paul Epwortha czy Ryana Teddera i nie pozostawiają złudzeń. U2 to U2. Metaliczna gitara The Edge i zawodzący wokal. Wielkie piosenki, radiowe melodie, mistrzowska produkcja. Nie brakuje małych niespodzianek, smaczków, bombowych produkcyjnych i aranżacyjnych dodatków, przyjemnie niekomercyjnych rozwiązań wplecionych w przebojowe kawałki. Nie tym jednak zespół i jego nowa płyta wygrywa. Jak wiemy, diabeł tkwi w szczegółach. „Songs of Innocence” brzmi tak świeżo, szczerze i naturalnie, jak U2 nie brzmiało od dawna. Mniej w tych piosenkach zadęcia, wyrachowania, patetycznych pomysłów, stadionowych sztuczek, a więcej radości z grania, chemii, organicznej energii. Sporo alternatywy, ale bez dziwactw. Dużo muzycznego otwarcia, wyobraźni, które jednak nie przysłaniają wierności sobie. „Volcano” czy przede wszystkim „Cedarwood Road” choć mają wszystkie znamiona (według niektórych wady) twórczości kwartetu, jednocześnie pokazują, że Bono i reszta nie są rockową skamieliną czy maszynką do produkowania hitów i zarabiania pieniędzy. To pełnokrwiste, ciekawe, elektryzujące utwory. Numery pełne emocji i wywołujące emocje.
„Songs of Innocence” to świetne, rockowe, wielobarwne, mocne, wyraziste granie. Naprawdę dobra płyta U2, która zasługuje na to, by porządniej jej posłuchać.