Gdy zapowiadano premiery albumów Kendricka Lamara, Drake’a czy Jamiego xx, wiedzieliśmy, że wylądują w niejednym podsumowaniu 2015 roku ze sporymi szansami na różne, pozłacane statuetki. Nie zabrakło kilku niespodzianek. Miniony rok obfitował nie tylko w doskonałe debiuty, świetne drugie albumy (a podobno są pechowe), ale i kilka nieoczekiwanych powrotów na szczyt. Kto zatem pozytywnie zaskoczył nas w 2015 roku?
10. Nothing But Thieves – „Graveyard Whistling”
W rodzimej Wielkiej Brytanii nie należą do ścisłej czołówki. Nothing But Thieves są niekiedy porównywani do Muse, których supportowali podczas ostatniej trasy. Raczej na zachętę, choć grupa z Essex na pewno skrywa spory potencjał. Z polską publicznością zapoznał ich Gerard Way. Od styczniowego koncertu supportujący go Nothing But Thieves zdobyli u nas spore grono szaleńczo oddanych fanów, więc na kolejne występy wracają jeszcze częściej niż Crystal Fighters (to jest możliwe!). Właściwie każdy singiel z wydanego w październiku krążka „Nothing But Thieves” staje się u nas hitem.
9. Viet Cong – „Continental Shelf”
Ten debiut mogliśmy przeoczyć, bo krążek „Viet Cong” trafił do sprzedaży na początku stycznia. O kanadyjskiej grupie było głośno głównie z powodu obrazoburczej nazwy (po dziesiątkach petycji obiecali ją zmienić). Viet Cong skutecznie odświeżają tzw. post punk revival, o którym zapomnieliśmy na kilka lat. W ich brudnych, przesterowanych gitarach i mrocznych tekstach usłyszymy echa Bauhausu i Echo & The Bunnymen. Nieliczni mieli okazję zobaczyć ich set podczas Kraków Live Festival. Czekamy jednak na koncerty studyjne, bo tak jak The Horrors, granie w pełnym słońcu (nawet w namiocie) im nie służy.
8. Bring Me The Horizon – „Throne”
Kiedy Oli Sykes deklarował w wywiadach, że Bring Me The Horizon będą wkrótce headlinerami festiwalu Reading & Leeds, traktowano go z przymrużeniem oka i politowaniem. Okazuje się, że niesłusznie. Zwiastunem coraz lepszej formy był już krążek „Sempiternal” z 2013 roku. Najnowsze dzieło grupy z Sheffield – „That’s The Spirit” – zaskakuje dojrzałością. Bring Me The Horizon odnaleźli idealne proporcje między metalcore’em („Throne”) i popem („Follow You”). Kto wie, być może w wkrótce będą głównymi gwiazdami na największych festiwalach, tak jak ich licealni kumple z Arctic Monkeys (o ile Oli przestanie tak potwornie fałszować :)).
7. Drenge – „Running Wild”
Niezły debiut braci Loveless przyćmił sukces wydanego niewiele później pierwszego singla Royal Blood – grupy o bardzo podobnej estetyce. Zasłużony rozgłos duetowi Drenge przyniósł dopiero drugi longplay „Undertow”, wydany w kwietniu tego roku. Dominują tu przesterowane, brudne gitary i silne wpływy Kyuss. Jeżeli twórcy nowych sezonów „Miasteczka Twin Peaks” szukają klimatycznych utworów do ścieżki dźwiękowej, nowa płyta Drenge będzie strzałem w dziesiątkę.
6. Savages – „The Answer”
Myślałam, że to The Dead Weather krążkiem „Dodge And Burn” będą autorami najbardziej złowieszczego wydawnictwa roku. Dopóki nie usłyszałam powrotu Savages. Ujawniony kilka tygodni temu singiel „The Answer” zwiastuje album „Love Is the Answer”, który w całości poznamy dopiero w styczniu 2016 roku. Savages brzmią tak, jakby chciały nie tylko grać dobry post punk, ale przy okazji otworzyć wrota piekieł.
Jeszcze bardziej szokuje ostatnia kolaboracja Jehnny Beth. Wokalistka Savages razem z… Julianem Casablancasem z The Strokes wzięła na warsztat trzydziestoletni numer „Boy-Girl” duńskiej formacji Sort Sol. Punkowy utwór przypadł im do gustu tak bardzo, że w najdrobniejszych szczegółach odtworzyli wiekowy teledysk – zadbali nawet o jakość rodem z kasety video. Duet można zobaczyć w serwisie YouTube.
5. Years & Years – „King”
Ich sukces nie powinien nikogo zaskoczyć. W końcu szanowne BBC ogłosiło Years & Years twórcami „brzmienia 2015 roku”. Ale chyba nie spodziewaliśmy się aż takiego rozgłosu. Od wydania singla „Desire” jeszcze w 2014 roku do czerwcowej premiery wyczekiwanego longplaya „Communion” rozgłośnie radiowe bezustannie wałkowały kolejne numery Years & Years. Przy okazji premiery „Communion” okazało się, że specyficzny wokal Olly’ego Alexandra dobrze sprawdza się w pojedynczych utworach, ale przy odsłuchu całej płyty staje się trudny do zniesienia. Dlatego wszechobecny przebój „King” jeszcze długo będzie nam się śnił w nocnych koszmarach.
4. Sleater Kinney – „Price Tag”
Przyznaję, też o nich zapomniałam. Wydany dziesięć lat temu ostatni krążek Sleater Kinney, „The Woods” był klapą. Ostatnio w mediach widoczna była tylko Carrie Brownstein, która współtworzy scenariusz i regularnie występuje w hipsterskim serialu „Portlandia”. Tym większym szokiem był impet, z jakim na scenę powróciły Sleater Kinney. Krążek „No Cities To Love” to potężna dawka riot-punku, a jego największą siłą są politycznie zaangażowane teksty, w których rozliczani są politycy i globalne korporacje. Szkoda, że nie mieliśmy okazji zobaczyć Sleater Kinney na żywo, bo ich triumfalnemu powrotowi towarzyszyła doskonale przyjęta trasa koncertowa.
3. Bejmamin Clementine – „Cornerstone”
Mercury Prize to w Wielkiej Brytanii sprawa wagi państwowej. Już nominacja jest zaszczytem, a na wiele tygodni przed ogłoszeniem wyników bukmacherzy typują zwycięzców. W tym roku murowanymi faworytami byli Jamie xx i Wolf Alice (całkowicie zasłużenie). Ostatecznie tytuł zdobył bard, który przeżył wiele, łącznie z mieszkaniem na ulicach. Benjamin Clementine preferuje prostotę. Na scenie towarzyszy mu tylko fortepian, który podkreśla jego głęboki bas i niewiarygodny talent interpretacyjny. Mało kto pamięta, że wystąpił w tym roku na Orange Warsaw Festival – szkoda, że w pełnym słońcu i przy tragicznej frekwencji. Być może wtedy szersza publiczność mogłaby poznać się na jego talencie.
2. Courtney Barnett – „Pedestrian at Best”
Rok temu mało kto słyszał o Australijce śpiewającej o korniszonach i Christopherze Walkenie. Courtney Barnett dysponuje przeciętnym wokalem i nie potrafi grać solówek. Bryluje dzięki zadziornemu charakterowi i talentowi do pisania z pozoru przyziemnych, ale błyskotliwych tekstów (czym nieco przypomina styl Leny Dunham). Na „Sometimes I Sit And Think And Sometimes I Just Sit” znajdziemy dużo gitarowego grania i zabawnych spostrzeżeń z codzienności. Po sukcesie debiutanckiego albumu Barnett rozpoczęła współpracę z labelem Third Man Records Jacka White’a. Na pierwszym singlu (wydanym w maju) ich kooperacja na pewno się nie skończy.
1. Alabama Shakes – „Gimme All Your Love”
Alabama Shakes także w początkach kariery mogli liczyć na wsparcie White’a i Third Man Records. Tak jak on nie pasują do czasów, w których muzyki słucha się w streamingu, a nie na czarnych krążkach. Płytą „Sound & Colour” udowadniają, że mają spore szanse, by wkrótce zdeklasować swojego promotora. Potężny wokal Brittany Howard razi podwójnym impetem w towarzystwie doskonałych aranżacji łączących blues, roots, gospel i funk. Jasne, spodziewaliśmy się dobrej płyty po Alabama Shakes, ale poziom „Sound & Colour” przerósł najśmielsze oczekiwania publiczności. Tylko w USA krążek sprzedał się w milionowym nakładzie. Nominacje do Grammy nie są zatem żadnym zaskoczeniem.