Postanowiliśmy Was zaskoczyć i zamiast najlepszych piosenek przygotowaliśmy 24 najlepsze albumy 2015 roku. Ale nic się nie martwcie, najlepsze piosenki też będą, tylko za dni kilka.
24. Disclosure – „Caracal”
Skończyła się taryfa ulgowa dla cudownych dzieci brytyjskiego EDM. Bracia Lawerence na krążku „Caracal” stawiają na splendor i znanych gości (kto nie chciałby z nimi nagrywać?). Na krążku usłyszymy zatem starych znajomych – Sama Smitha i Lorde, pojawiają się też Kwabs, The Weeknd i Miguel. Kompozycyjnie Disclosure raczej nie ryzykują, stawiając na bujający house oraz soul. „Caracal” nie jest kamieniem milowym w ich karierze, a doskonale wyważonym owocem marketingu i zdolności producenckich.
23. Carly Rae Jepsen – „Emotion”
Nie przecierajcie oczu ze zdziwienia. Nie, nie pomyliśmy się. Tak, w zestawieniu najlepszych płyt 2015 roku zamieszczamy dziewczynę od „Call Me Maybe”. Nie jest coś wyjątkowego, co każdy szanujący się obywatel powinien znać. Cenimy jednak wysmakowany pop. Taki, który nie jest wulgarny, tandetny, kiczowaty, krzykliwy, lecz sympatyczny i bezpretensjonalny. Poza tym, za produkcję odpowiadają m.in. Dev Hynes (czyli Blood Orange) oraz Rostam Batmanglij z Vampire Weekend, więc pierwiastek alternatywny jak najbardziej obecny.
22. Rudimental – „We the Generation”
Niektórzy w naszej redakcji lubią tańczyć (podobno nawet przed lustrem), inni ograniczają się do (nie)śmiałego podrygiwania i kręcenia tyłkiem. W każdym razie i do jednej, i do drugiej formy reagowania na dźwięki idealnie nadają się Rudimental. Najlepsze jednak w muzyce Anglików i ich drugiej płycie jest to, że tych numerów dobrze się też słucha. I to wszędzie. Na rowerze, w domu, w knajpie, w galerii handlowej. Choć podobno na żywo było niespecjalnie (czytaj „Kraków Live Festival: Foty z trzeciego dnia plus 12 najlepszych piosenek Rudimental”). W każdym razie, nagranie tak udanych piosenek wielorakiego użytku to spory wyczyn, stąd miejsce w naszym podsumowaniu najlepszych albumów 2015 roku.
21. Of Monsters and Men – „Beneath the Skin”
Lubimy Of Monsters and Men, bo mają fajną energię, bo jest w ich muzyce coś ciepłego (mimo, że pochodzą z Islandii) i sprawiają, że folk niekoniecznie jest smutny i smętny, ale ma iście hollywoodzki rozmach. Nawet w tak złowieszczych, spowitych mrokiem numerach jak „Thousand Eyes”.
20. Grimes – „Art Angels”
Grimes mogła być pewna obecności w niejednym zestawieniu najlepszych płyt 2015 roku. Już opublikowany kilka miesięcy temu numer „Realiti” zwiastował, że krążek „Art Angels” będzie artpopowym majstersztykiem. Grimes inspirują kicz new romantic i ekstrawagancja dzieciaków z Harajaku. Zarówno w kwestii tekstów, kompozycji, jak i oprawy wizualnej Claire Boucher balansuje na granicy pretensjonalności, nigdy jej nie przekraczając.
19. The Dead Weather – „Dodge and Burn”
Podobno pojedynczo piosenki z „Dodge and Burn”, kiedy na przykład pojawiają się w radiu są drażniące. Być może, choć osobiście tego nie zauważyliśmy. Na pewno jednak w całości trzecia płyta The Dead Weather solidnie kopie po tyłku. Jest coś aroganckiego i bezkompromisowego w tym krążku. Niby to wszystko znajduje się gdzieś na terenach dawno zawładniętych przez Jacka White’a, a jednak ma fajniejszy, bardziej zadziorny charakter niż np. jego solowe poczynania.
Jakbyście chcieli poczytać więcej, zapraszamy do tekstu „7 najlepszych piosenek z albumu „Dodge and Burn” The Dead Weater”.
18. Faith No More – „Sol Invictus”
Takie albumy to jednak stres. Ciekawe, czy młodzi ludzie, którzy w inny sposób docierają do muzyki, nie słuchają max 2-3 nowych płyt na miesiąc, za kilkanaście/kilkadziesiąt lat będą z taką obawą czekać na wydawnictwa swych idoli. My, starsi, jesteśmy bardziej sentymentalni i pierwsza od 18 lat płyta naszej ukochanej kapeli to po prostu ogromny stres, lęk, że będzie słaba. Gdy tak się dzieje, można to porównać z zawodem miłosnym. Na szczęście, Faith No More nie złamali nam serca. Nagrali typowo dla siebie nierówny, ale pełen mocnych akcentów zestaw za co lądują w naszym zestawieniu najlepszych albumów 2015 roku.
17. Herbert – „The Shakes”
„The Shakes” to nie płyta, która umila czas, poprawia nastrój. Tego albumu słucha się dla smaczków, dla artystycznej erudycji. Muzyka na słuchawki, „pod mikroskop”, żeby dostrzec wszystkie detale, za każdym razem nowe, inne. Kapitalna dźwiękowa architektura, choć nie brakuje tu melodii i całkiem przystępnych propozycji.
16. A$AP Rocky – „At. Long. Last. ASAP”
Liczba utalentowanych raperów młodego pokolenia w USA jest odwrotnie proporcjonalna do liczby utalentowanych polityków starego pokolenia w Polsce. Do utalentowanych raperów należy A$AP Rocky, który pochodzi z Harlemu, wygląda jak gangster i wieku 15 lat handlował kokainą. Gdy do tego dodamy, że imię (a nazywa się Rakim Mayers) dostał po legendarnym raperze trudni się dziwić jaką drogę życia wybrał.
„At. Long. Last. ASAP” to oczywiście album hiphopowy, ale słychać w nim wiele różnych inspiracji, nie tylko naturalnych, soulowych i R’n’B, lecz także indierockowych czy southernrockowych (na płycie pojawia się Dan Auerbach z The Black Keys czy Pablo Dylan (wnuk Boba).
15. Wolf Alice – „My Love Is Cool”
To nasz drugi ulubiony tegoroczny zespołowy debiutant (pierwszy znalazł się na wyższym miejscu, a jego nazwa zaczyna się na A). Lubimy garażowe, gitarowe granie. Lubimy śpiewające laski. Lubimy jak jest głośno, hałaśliwe, dynamicznie, ale melodyjnie. Lubimy zespoły, które słychać, że robią rozpierduchę na koncertach. Lubimy Wolf Alice.
14. Florence and the Machine – „How Big, How Blue, How Beautiful”
Może i grupa Florence and the Machine jest nieco przereklamowana, może i trzecia płyta formacji nie wnosi czegoś drastycznie nowego do współczesnej muzyki czy chociażby do repertuaru Florence Welch i spółki, ale nie można ignorować ludzi, którzy tworzą takie piosenki jak „What Kind of Man”, „Queen of Peace” czy „Delilah”. To piękne, potężne, dramatyczne piosenki (o czym zresztą już pisaliśmy w recenzji „How Big, How Blue, How Beautiful”) Mnóstwo emocji i mnóstwo dźwięków. Fanów przekonywać nie trzeba, wianki i tak sobie uplotą, a sceptycy i tak będą kręcić nosami, że za takie i owakie, a my będziemy się upierać, że to kawał ślicznej muzyki.
13. Alabama Shakes – „Sound & Colour”
Mam taką niezbyt ładną teorię, że jak dziewczyna nie jest zbyt ładna i robi karierę w show-biznesie musi być naprawdę utalentowana. Pasuje ta teoria do Brittany Howard, wokalistki Alabama Shakes, która zanim zaczęła zarabiać na życie muzyką pracowała na… poczcie.
Na całe szczęście uznała, że poczta to nie jest szczyt jej marzeń i założyła kapelę dzięki czemu mogliśmy usłyszeć jak śpiewa i gra na gitarze.
Alabama Shakes to z pewnością nie jest zespół nowatorski. Ich muzyka to odkurzony blues rock, ale dawno nie pojawiła się na scenie tak utalentowana kompozytorsko kapela i tak charyzmatyczna wokalistka.
Kapela trafiła co prawda do naszego zestawienia „10 najlepszych piosenek niespodziewanych bohaterów 2015 roku”, ale umieszczamy ją i tutaj, bo zasłużyła.
12. The Chemical Brothers – „Born in the Echoes”
Nie jestem pewna, czy słuchanie The Chemical Brothers w 2015 roku nie jest obciachem, ale trudno. I tak bezwiednie nucicie „Go” z Q-Tipem, bo jest w reklamie pewnej konsoli do gier. Nie będziemy ukrywać, że „Born in the Echoes” nas zaskoczyło, bo spodziewaliśmy się raczej czegoś miałkiego, słabego, a na nowym longplay Chemicali dzieje się mnóstwo świetnych rzeczy i to nie tylko potencjalnie imprezowych, choć na to nie ma co narzekać. No i jest St. Vincent!
Czytaj więcej w recenzji „Born in the Echoes” The Chemical Brothers.
11. Puscifer – „Money Shot”
Trochę na zasadzie „jak się nie ma, co się lubi…”, a trochę dlatego, że czasem lubimy dziwne rzeczy. „Money Shot” to co prawda najmniej dziwna z płyt Puscifer, ale wciąż ludzie od ramówek będą się drapać w głowę i zastanawiać, czy na wysoką rotację się to nada. Niemniej, dostaliśmy mocny, ciężki, pełen emocji, rockowy album z jednym z najznamienitszych wokalistów naszych czasów. A do tego ładne melodię i piękne harmonie. Czasem piosenka skręca niespodziewanie i ucieka w nieoczywiste miejsca, ale to akurat dobrze.
10. Ghost – „Meliora”
Gdybyśmy robili zestawienie najlepszych popowych płyt 2015 roku Ghost umieścilibyśmy zaraz obok Taylor Swift. Słuchając świetnego albumu „Meliora” zdarzało mi się zastanawiać czy przypadkiem nie włożyłem do odtwarzacza albumu Bee Gees. Choć w Wikipedii napisano, że panowie z Ghost uprawiają heavy metal oraz doom metal ja raczej sklasyfikował bym ich granie jako radosny niezbyt metal. Talentu do melodyjnych smaczków naprawdę mogliby im pozazdrościć twórcy przebojów Britney Spears.
9. Ella Eyre – „Feline”
Nie sądzę, by Ella Eyre znalazła się wysoko w wielu podsumowaniach najlepszych płyt 2015 roku. Jest w nich bowiem coś snobistycznego, oscarowego. W takich zestawieniach ocenia się – co nie jest zupełnie bez sensu – aspekt artystyczny, kreację, ambicję, muzyczną inteligencję. Wszystko to rozumiem. Ale podobnie jak z filmami, tak i z płytami. Są takie, które się ceni, podziwia i których się słucha. Żadna „Szklana pułapka” nagrody Akademii nie ma, ale (prawie wszystkie części) chętnie i nieustannie oglądamy. Podobnie jest z Ellą Eyre i jej debiutem „Feline”. To zarażający pozytywną energią, taneczny pop skąpany w dźwiękach R&B. Nic wymyślnego, raczej zlepek obecnych trendów, ale kurde, fajnie się tego słucha, chętnie do tego wraca, łatwo śpiewa. Może to nie sztuka przez duże czy nawet małe „s”, ale nie wstydźmy się lubić popu.
Czytaj też recenzję „Feline” Elli Eyre.
8. Foals – „What Went Down”
By dotrzeć do najcenniejszej perły na ostatnim krążku Foals – numeru „A Knife In The Ocean” – trzeba przebić się przez całe wydawnictwo. Na szczęście jest to zadanie przyjemne i satysfakcjonujące. Yannis Phillipakis i spółka na płycie „What Went Down” w dużej mierze rezygnują z drapieżnych riffów i zaczepnych tekstów (poza świetnym singlem tytułowym) na rzecz patchworkowych, rozbudowanych kompozycji. Oszczędność środków nie odbiera im ani grama wyrazistości. A wspomniany numer zamknięcia to ambientowe „siedem minut w niebie”.
7. Baroness – „Purple”
Rzutem na taśmę umieszczamy w zestawieniu najlepszych albumów 2015 roku nowe dzieło Baroness. Kapela tym razem postawiła na purpurę. Muzycznie natomiast to prawdziwy ogień. Wydawnictwo powstało po poważnym wypadku w 2012 roku, w wyniku którego dwóch muzyków ucierpiało i odeszło z zespołu.
– Nie chcieliśmy nagrać miałkiej, smutnej, mrocznej płyty – mówił gitarzysta, Pete Adams. – Chcieliśmy czegoś energicznego. Chcieliśmy, żeby było to coś melodyjnego, a zarazem agresywnego.
Jak powiedzieli, tak zrobili, a „Purple” to bardzo soczyste, ciężkie, gęste, huraganowe granie.
6. Róisín Murphy – „Hairless Toys”
Żeby w pełni docenić nową płytę Róisín Murphy, trzeba ją zobaczyć na żywo. Niegdysiejsza wokalistka Moloko tworzy niezwykłe show z pogranicza performance’u, przebierając się, wcielając w rozmaite role. Od dawna jednak wiadomo, że otoczka to nie wszystko. Na koncertach utwory z „Hairless Toys” nabierają siły i stają się magnetyczne. Nierzadko rozbudowane, podbite mocną perkusją i wyraźną gitarą. Zmieniają się w transowe bestie. Oczywiście, nie mogłoby coś takiego się zdarzyć, gdyby nie znakomity materiał wyjściowy. Ale nie będziemy się powtarzać, więc odsyłamy do recenzji płyty „Hairless Toys”.
5. Tame Impala – „Currents”
Wszyscy byliśmy w błędzie myśląc, że Tame Impala nie nagrają niczego bardziej odjechanego i pozytywnie bujającego, niż „Lonerism”. A jednak wydany w lipcu krążek „Currents” jest dowodem na to, że w dziedzinie neopsychodelii Tame Impala są poza wszelką konkurencją. Kompletnie odlecieli w kosmos, szczególnie w rozbudowanym singlu „Let It Happen”, otwierającym wydawnictwo.
– Podczas pobytu w Los Angeles, wziąłem grzybki halucynogenne – mówił Kevin Parker. – Kompletnie zjarany ruszyłem z kumplem na przejażdżkę po mieście zdezelowanym sedanem. Puścił muzykę Bee Gees i to rozłożyło mnie na łopatki. Słuchałem „Staying Alive” – piosenki, którą znałem od zawsze. Beat wydawał się niewiarygodnie silny. To było coś, czego zawsze oczekiwałem od psychodelicznej muzyki – żeby potrafiła mnie teleportować.
4. New Order – „Music Complete”
Jak już wspominaliśmy zrobimy jeszcze podsumowanie godne nazwy naszego serwisu, czyli po prostu z najlepszymi piosenkami 2015 roku i na pewno na wysokiej pozycji znajdzie się tam „Plastic” New Order. Niech się Daft Panki i Pharelle schowają, to jest prawdziwe disco! Co jednak ważne, na „Music Complete” więcej jest dobrych, naprawdę dobrych numerów. Zresztą, New Order zdali mój test;) Mam bowiem pewien sposób na sprawdzenie, czy płyta jest dobra. Swoisty papierek lakmusowy. Jeśli po przesłuchaniu, zaczynam sprawdzać daty koncertów i obmyślać, gdzie by tu zobaczyć zespół na żywo, znaczy, że album jest dobry. „Music Complete” jest dobre.
3. Algiers – „Algiers”
To jedyna płyta, która w tym roku mnie powaliła. Mam teorię, że muzyka oddziałuje na trzy części ludzkiego ciała – mózg, serce i – nazwijmy to – lędźwie. Debiut „Algiers” nie jest podniecający, ale czachę orze i porusza do głębi. Coraz rzadziej można spotkać coś innego, nowego, świeżego, a „Algiers” ma te cechy. Dźwiękowe połączenia, które proponują Amerykanie są po prostu niezwykłe. Rzadko spotyka się dzieło, które jest jednocześnie nietuzinkowe, nowoczesne, błyskotliwe i tak naładowane emocjami. No i kto widział ich na OFF-ie, wie, że pozamiatali.
2. Jamie xx – „In Colour”
W ciągu ostatnich dwóch lat Jamie Smith podczas dj-setów na czołowych festiwalach i rezydentury w BBC 6 Music ujawniał kolejne numery z wyczekiwanego, solowego debiutu. Już wtedy wieszczono, że to będzie dzieło wyjątkowe. „In Colour” to bezdyskusyjnie najlepsze elektroniczne wydawnictwo 2015 roku, łączące wpływy EDM, dancehallu, dream popu i house. Brak statuetki Mercury dla Jamiego xx – murowanego faworyta tegorocznej edycji – był szokiem. Na krążku udziela się Romy z The xx, więc dłuższe oczekiwanie na powrót The xx do studia nagraniowego (co ma nastąpić w 2016 roku) jest mniej bolesne.
1. Kendrick Lamar – „To Pimp A Butterfly”
Przeglądanie tegorocznych podsumowań ma sens tylko do drugiej pozycji. Miejsce pierwsze jest, i to już od marca, zarezerwowane dla Kendricka Lamara. O albumie „To Pimp A Butterfly” napisano już bardzo dużo. Dla przypomnienia piosenka „i” znalazła się na pierwszej pozycji naszego zestawienia „27 najlepszych piosenek 2014 roku”.
Na całe szczęście Kendrick Lamar ma już 28 lat. Jego muzyka ma bowiem wszelkie cechy genialnych artystów, którzy odeszli mając lat 27 (Janis Joplin, Jimi Hendrix, Jim Morrison, Kurt Cobain i Amy Winehouse). Muzyczna erudycja urodzonego w Compton rapera jest zniewalająca. Natomiast warstwa liryczna to jakaś inna bajka. Kendrick Lamar stworzył poetyckie arcydzieło, więc trudno się dziwić, że bodaj pierwszy raz w historii, hiphopowe wydawnictwo tak bezapelacyjnie króluje w podsumowaniach na najlepszą płytę 2015 roku.
Ranking stworzyli: Anita Ceglińska, Wojciech Duś oraz Anna Szymla.