Jack White dużo gada i jeszcze więcej nagrywa. Muzykę na „Lazaretto” oceniamy my, a wy sami oceńcie jego gadanie.
Żyjemy w czasach, gdy każdy chce od artysty prawdziwych historii – gdzie „Ja” oznacza naprawdę mnie – nigdy tego tak nie pojmowałem. To mniej więcej tak jakby Michael Corleone był Francisem Fordem Coppolą. Ludzie dostali obsesji na punkcie pisania piosenek prosto z serca. Myślę, że zupełnie obcy ludzie nie mają prawa być częścią mojego prywatnego życia. Nigdy nie dam im takiego dostępu.
Nigdy nie zaśpiewam piosenki o kimś, kogo kocham. Nie chciałbym wprawiać w zakłopotanie takiej osoby. Ale jeśli kogoś nie lubię, zdecydowanie mogę o nim zaśpiewać.
W The White Stripes chodziło o to, by ludzie nie zorientowali się, że gramy bluesa. Nie chcieliśmy wyglądać na białych dzieciaków, którzy grają muzykę czarnych sprzed 100 lat. Całkiem dobrym sposobem na to okazało się przebranie się w czerwono-czarno-białe ciuchy.
Wiem, że to brzmi jak bluźnierstwo gdy jesteś z Detroit, ale nigdy nie przepadałem za produkcjami Motown.
To pokolenie jest martwe. Pytasz dzieciaka, co będzie robił w sobotę, a on na to: Zagram w playstation i pooglądam telewizję. Zamiast zbudować model samochodu czy samolotu, czy zrobić cokolwiek kreatywnego. Żaden dzieciak dziś nie powie: Uwielbiam modele statków parowych.
O The White Stripes: Pamiętam Ringo Starra, który współczuł Elvisowi Presleyowi, bo w Beatlesach byli we czwórkę i mogli ze sobą pogadać o tym, jak się czują, a Elvis nie miał z kim pogadać. Ja mam znacznie gorzej – jestem w dwuosobowej kapeli, tyle że ta druga osoba nigdy ze mną nie rozmawia.
RECENZJA Jack White – „Lazaretto”
Jack White z każdą płytą robi się coraz bardziej bezczelny. Ma coraz mniej skrupułów, by nabijać nas w butelkę. Ciekawe, kiedy przestanie mu to uchodzić na sucho.
Nie przeczę. Jack White ma genialny pomysł na siebie. Talentu i muzycznych umiejętności mu nie odmówię. Przede wszystkim jest jednak hochsztaplerem. Mydli nam oczy analogowym brzmieniem, soczystymi riffami, retro klimatem. Prawda jest tak, że cały czas gra to samo i wciąż zamiast śpiewać, skrzeczy. Granice pomiędzy jego poszczególnymi projektami coraz bardziej się zacierają, a „Lazaretto” to dowód na to, że do swojej muzyki nie wnosi kompletnie nic nowego.
Drepcze w kółeczko, korzystając cały czas z tych samych środków wyrazu. Przy czym nie jest to jakiś przepastny zbiór i szeroki wachlarz. Wyjące kobitki, trochę pobrzękujących instrumentów, gęste gitary. Brudno i organicznie. Raz bardziej folkowo („Temporary Ground”), raz bardziej rockowo („Lazaretto”). Trochę bluesa, nieco psychodelii, czasem jakieś wycieczki w nawiedzone miejsca. Brzmi znajomo, prawda? Owszem, facet ma dryg do melodii, jego muzyka jest soczysta, więc bezapelacyjnie na jego drugiej solowej płycie znajdziemy utwory, które będą się podobać. Numer tytułowy jest bardzo dobry, wycie czy też pohukiwanie w „High Ball Stepper” jest kapitalne, a „That Black Bat Licorice” ma fajne, pojechane klawisze i ciekawe smyki.
Nie ma jednak w tym graniu krzty świeżości, najmniejszej próby zrobienia czegoś choćby odrobinę innego ani grama ryzyka. To proste gitarowe piosenki mocno zakorzenione w przeszłości, tylko poprzebierane w wymyślne ciuszki i opatrzone modną nazwą vintage. Jack White jest jak AC/DC (bez urazy dla AC/DC) – wciąż gra tak samo, z tym, że w odróżnieniu od Australijczyków, próbuje nam wmówić, że jest wizjonerem i wielkim zbawcą rocka. Dla mnie jest bardziej cwaniakiem, który skrupulatnie i bez zahamowań wykorzystuje status świętej krowy.
Jeśli ktoś spodziewa się kolejnej white’owej płyty, niech po „Lazaretto” sięga w ciemno. Dla mnie Jack White stracił wiarygodność i zaczął mnie nudzić. Podziwiam smykałkę do interesów, imponuje mi spryt i przebiegłość, jako artysty go już nie kupuję.
Premiera w Polsce: 10 czerwca 2014
Wydawca: Sonic Records
Najlepsze piosenki:
'Lazaretto', 'High Ball Stepper'Jack White zagra na Open’er Festival w Gdyni 4 lipca. Artysta pojawi się na Open’er Stage, czyli scenie głównej.