Piosenki koncertowe: 10 najlepszych

Korn fot. Rafał Grodek


Skakać można na wielu koncertach, przy wielu piosenkach, ale Korn potrafi zrobić z tak banalnej rzeczy jak skakanie powszechną ekstazę.

Jestem koncertowym nałogowcem, obecnie na lekkim odwyku. Osiągnęłam jednak etap, że nie było tygodnia, kiedy bym nie poszła/nie pojechała na koncert a w wakacje musiałam zaliczyć co najmniej kilka festiwali. Niekoniecznie musiał być to wykonawca, którego bardzo lubiłam, bo przecież są tacy, którzy na żywo okazują się niewiarygodnie przekonujący (…And You Will Know Us By The Trail of Dead) albo byłam ciekawa (Tokio Hotel). Nieważne też, czy mały klub czy wielka scena (acz jednak wolę mniejsze imprezy). Sama czy ze znajomymi, w kraju czy zagranicą. Warunki też nie musiały być idealne – niewyobrażalny gorąc w Progresji na Sick of It All, gdzie pot parował, skraplał się i kapał z sufitu, pisk 40-50-latek w Kongresowej na widok loków Michaela Boltona, ulewa po której miałam mokre nawet majtki na Roskilde podczas show Red Hot Chili Peppers.

Doszłam jednak do punktu, gdzie większość występów już 10 minut po zakończeniu wylatywała z pamięci i nie byłam w stanie doliczyć się, ile razy widziałam Coldplay i Soulfly. Co gorsze, nie pamiętałam na koncert jakiego zespołu pojechałam do Berlina, skąd po nocy spędzonej na dworcu udałam się do Pragi na kolejny koncert już innej kapeli, i również nie pamiętam jakiej (stąd odwyk).

Mimo jednak tych niezliczonych muzycznych wypraw, z których większość już wyparowała z mojej głowy, wciąż wspominam kilka utworów, które – mówiąc prosto i młodzieżowo – mnie po prostu rozwaliły. Każdy zresztą pewnie ma co najmniej parę takich piosenek, koncertowych momentów, do których melancholijnie wraca i które chciałby przeżyć jeszcze raz. To coś jak smaki z dzieciństwa – nie do końca uchwytne, często powiązane z miejscami, sytuacjami, osobami, które nas otaczały – ale mocno zakotwiczone w naszej psychice. Oto moje najlepsze piosenki koncertowe (kolejność przypadkowa).

„Moaner” Underworld

Kiedy myślałam o tym zestawieniu, pierwszy do głowy przyszedł mi „Moaner” Underworld i jego wykonanie na Open’erze jeszcze na Skwerze Kościuszki. Po pierwsze to doskonały numer. Fenomenalnie się rozpędzający, nabierający zresztą nie tylko prędkości ale i masy. Wciągającą, transowa jazda, która zmienia się w dziki amok. Wyobrażam sobie, że w kultowych londyńskich czy berlińskich klubach taki kawałek doprowadzał zgromadzonych do białej gorączki, ale w Gdyni było nieco inaczej. Nocny występ Underworld solidnie się opóźnił, a tym samym tłum się mocno przerzedził. Kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki „Moanera” zaczynało świtać, a coraz większe grupy pół-zombie kierowały się w stronę SKM-ki. To wszystko sprawiło, że ta piosenka nabrała iście kosmicznego charakteru i już nigdy więcej nie słyszałam, by miała taką siłę.

„State of Love and Trust” Pearl Jam

Kiedy Pearl Jam po raz pierwszy (i drugi/trzeci) byli w Polsce, byłam na nich obrażona. Od „Vitology” włącznie przestały mi się podobać ich płyty, a że jeszcze nie byłam koncertowym nałogowcem, nie czułam potrzeby, by wybrać się na Torwar/do Spodka. Oczywiście, po latach żałowałam, zrozumiałam, że jednak kocham Pearl Jam, ale cóż, za młodu człowiek popełnia błędy i później musi je naprawiać, i jeździć za zespołami do Berlina. W każdym razie, po raz pierwszy, na nowo rozkochana w Eddiem i spółce wybrałam się na Pearl Jam do Chorzowa (wstyd, 2007 rok) i cały czas się modliłam o jedno – żeby zagrali „State of Love and Trust”. Ten zespół ma mnóstwo genialnych utworów, ale „State of Love and Trust” to kwintesencja lat 90., cały grunge w niespełna 4 minutach (szczególnie gdy pamiętamy o filmie „Singles”), ocean emocji i morze energii. Zagrali, a ja się pobeczałam.

State Of Love And Trust (from the Warner Bros. film, Singles)

„Blind” Korn

Lubię (a raczej lubiłam, latka już nie te) gimnastykę na koncertach. Machanie głową, tupanie nóżką, grożenie pięścią i przede wszystkim… skoki. Jest coś fajnego w tym, że można sobie po prostu poskakać. Z taką dziecięcą beztroską, bez skrępowania, najwyżej jak się da, nie zwracając uwagi na to, jak się wygląda i czy koszulka bardzo się spoci, spalając w kilka minut więcej kalorii niż przez cały tydzień. Oczywiście, skakać można na wielu koncertach, przy wielu piosenkach, ale Korn potrafi zrobić z tak banalnej rzeczy jak skakanie powszechną ekstazę. Od razu odeprę ataki, wiem, nie tylko Korn robi to, o czym zaraz napiszę, ale mnie ów rytuał kojarzy się najbardziej z Kornem. Otóż, na „Blind” Jonathan Davis grzecznie „usadza” fanów (do pozycji w kucki), by na hasło „Are you ready?” ich poderwać. 100% niegroźnego, endorfinowego wariactwa.

„Sabotage” Beastie Boys

A skoro mowa o skocznych utworach. „Sabotage” to, o czym doskonale wiecie, muzyczny Red Bull. Piosenka, która od pierwszych dźwięków wpompowuje w człowieka potężną dawkę energii. Kto nie miał okazji zobaczyć i poczuć (taką muzykę odbiera się wieloma zmysłami) Beastie Boys na żywo, niech naprawdę żałuje. Mnie, w jedne wakacje udało się 3 razy – dwa razy na Open’erze i zaraz potem na Roskilde. Duński show był w porządku, ale nie umywał się do tych polskich. Pierwszy, kapitalny, bogaty, zaskakujący na dużej scenie. Drugi – walka o przetrwanie i najpiękniejsze wspomnienia. „Sabotage” to idealny przykład koncertowego odpowiednika „smaku z dzieciństwa”. W ciągu tygodnia słyszałam ten numer na żywo 3 razy, ale tylko raz było doskonale (w namiocie na Open’erze w 2007 roku).

„Never Let Me Down Again” Depeche Mode


Pozostańmy przy koncertowej gimnastyce. Kolejna rzecz, którą lubię w kontakcie z artystą na żywo to interakcje. Rozumiem, że nie do każdy jest gawędziarzem, nie do każdego pasuje nawoływanie czy angażowanie w gry i zabawy. Do Depeche Mode i Dave’a Gahana to jednak pasuje. Dave magnetyzuje biodrami, czaruje słowami, porywa i dyryguje. Dla kogoś, kto był więcej niż raz na koncercie DM, nie jest to żadnym zaskoczeniem, ba, wręcz jest rutyną, ale, w mordę, nawet oglądając DVD z ich występów, ciarki przechodzą, kiedy tysiące ludzi macha rękami przy dźwiękach „Never Let Me Down Again”.

Depeche Mode - Never Let Me Down Again (Remastered)

„Mickey” Myslovitz

Byłam (i raczej nadal jestem) myslovitzowym ignorantem. Piosenki zespołu kojarzyłam głównie z radiowych playlist i choć część lubiłam, fanką nigdy nie zostałam i całych płyt namiętnie nie pochłaniałam (kilka przesłuchań wystarczyło). Coś jednak, (nie pamiętam co/kto?) mnie podkusiło, żeby wybrać się do Krakowa, do hali Wisły na koncert. Niestety, też nie pamiętam, który to był rok. Generalnie niewiele pamiętam poza tym, że było bardzo ciemno (jakoś jakby ciemniej niż zazwyczaj na koncertach albo już pamięć naprawdę płata mi figle) i że był „Micky”. Superzajebista, odjechana w kosmos, dzika, wściekła kompozycja, która niedzielnego słuchacza Myslovitz pozostawia z rozdziawioną szczęką przez długi czas.

„Make It wit Chu” Queens Of The Stone Age

Wierni czytelnicy Najlepszych Piosenek na pewno by mi nie podarowali, gdybym nie wspomniała o „Make It wit Chu” Queens Of The Stone Age po tym, jak się ekscytowałam tą piosenką we wcześniejszym tekście, ale że nie chcę się powtarzać, pozwolę sobie odesłać do artykułu „10 najlepszych piosenek Orange Warsaw Festival”.

„A Thousand Years” The Cure

Koncerty to nie tylko muzyka, ale i strona wizualna. Ulubiony zwrot dziennikarzy – uczta dla uszu i oczu. Dużo atrakcji dla mych modrych oczu widziałam. Lasery, fajerwerki, buchające ognie, piramidy z ekranów, popisy taneczne, wielkie ekrany w rozmaitych kształtach, gigantyczne maskotki, rekwizyty duże i małe, kotary, zasłony, projekcje, motor i armaty. Co z tego. Na hasło „strona wizualna” mój mózg podsyła mi „1000 Years” The Cure, czasem bowiem mniej znaczy więcej. Cały show w tym przypadku robią światła. I to nie jakieś wyszukane, nadzwyczajne, w pełnej uniesienia choreografii – zwykłe reflektory w szaleńczej pogoni za dźwiękiem. Dziki, gorączkowy taniec białych szperaczy, który po raz pierwszy widziałam w Łodzi w 2000 roku.

„The Pretender” Foo Fighters

O Foo Fighters napisze chociażby po to, by skorzystać z okazji i zaapelować do organizatorów, by w końcu sprowadzili Dave’a Grohla i spółkę do Polski (rok 1996 i Marlboro Rock w Sopocie się nie liczy). Jest jednak też inny powód. Wyjątkowe koncerty tworzą nie tylko muzycy, ale i miejsca oraz ludzie. Kiedy Foo Fighters grało na Wembley (wiem, trochę szpanuję) było wyjątkowo. Jeśli chodzi o sam angielski stadion pamiętam dwie rzeczy – supermocne suszarki do rąk w toaletach i jego wielkość. Ten obiekt, wypełniony po brzegi fanami Foo Fighters naprawdę onieśmiela. Pasja i energia zespołu pomnożone przez kilkadziesiąt tysięcy osób, sprawiają, że „The Pretender”, bezapelacyjnie najlepszej piosenki kapeli, doświadcza się każdą cząstką ciała i duszy.

„Supersonic” Oasis

Nie przepadam za Oasis i… nigdy nie byłam na koncercie Oasis, ale mam na tyle bogatą wyobraźnię, że mogę sobie wyobrazić, co „Supersonic” w wersji live robi z ludźmi. Nie jest to jakieś tam bezpodstawne gdybanie czy fantazjowanie. Otóż, swego czasu byłam na koncercie Happy Mondays i Stereo MC’s (albo to był Ian Brown) w Manchesterze. Przed występem gwiazdy z głośników w MEN Arenie (aż żałuję, że to nie był stadion Manchesteru City) popłynęło „Supersonic”. Nigdy wcześniej ani później nie słyszałam tak donośnie i radośnie śpiewającego tłumu. Takiej jedności, rozanielenia i koncertowego braterstwa. I nigdy tylu wstawionych kolesi nie wyściskało mnie tyle razy w ciągu kilku minut.


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze